Piotr Kaleciński to biegacz, który pokonuje swoje bariery podczas coraz bardziej wymagających biegów górskich. Spotykamy go w Air Zone, gdzie przygotowuje się do kolejnych wyzwań w warunkach hipoksji. Jak to robi?

Kuba Pawlak: Przedstaw się proszę od biegowej strony. Jak zaczynałeś? Od jak dawna biegasz i jakie są Twoje biegowe cele i ambicje?

Piotr Kaleciński: Biegam amatorsko od 8 lat. Moja motwacja do rozpoczęcia biegowej przygody była dość typowa. Potrzebowałem ruchu, a bieganie zdawało się być najprostszą formą, bo wystarczyło wyjśc z domu, aby już znaleźć się na treningu. Bez dojazdów, straty czasu i specjalistycznego sprzętu… choć z tym ostatnim już teraz nieco inaczej to wygląda (śmiech).

Wiem, że bierzesz udział w zorganizowanych biegach i zawodach. Czy od początku stanowiły one dla Ciebie motywację, czy to przyszło dopiero z czasem?

Musiało minąć trochę czasu. 9 lat temu, gdy zaczynałem, zawodów biegowych nie było tak wiele jak dziś. Teraz organizatorzy ogłaszają się na każdym kroku i jest zdecydowanie łatwiej wybrać coś atrakcyjnego dla siebie. Ja w pierwszych zawodach wystartowałem po około 3 latach regularnego biegania.

Pamiętasz swoje pierwsze zawody?

Nie jestem pewny, ale raczej była to jakaś dyszka. Bardziej pamiętam pierwszy maraton i pierwze ultra, bo ona zdecydowanie bardziej bolały. W 2015 roku mój wybór na debiut padł na Orlen Warsaw Marathon, bo ze względów logistycznych było to dla mnie najprostsze i małem pewność co do poziomu organizacji.

Pamiętam, że było dość zabawnie. Wystartowałem jak biegowy „Janusz”, w niedopasowanym i nieprzetestowanym sprzęcie, ale na fantazji. Ukończyłem w czasie 4:12 popełniając wszystkie możliwe błędy na trasie. Pomimo, że o wielu z nich wcześniej czytałem, to jednak musiałem sam je przerobić, aby wyciągnąć wnioski na przyszłość. Trochę jak ze smakiem cytryny. Można o nim opowiadać, ale dopóki nie spróbujesz to trudno jest go sobie wyobrazić. Pamietam, że bardzo bolało.

Nie zniechęciło mnie to jednak i dziś mam na rozkładzie 10 maratonów w tym tzw. Koronę Maratonów.

Czyli jesteś zafiksowany na maratony?

Nie! W pewnym momencie znudziło mi się już klepanie kilomerów po asfalcie i poszedłem w stronę biegów terenowych. Kontakt z naturą i pasja do gór, to coś co w bieganiu obecnie kręci mnie najbardziej. Zdarzało mi się biec maraton w ramach przygotowań do długich biegów ultra, jak to się mówi wśród biegaczy – „treningowo”.

Który z biegów najbardziej pozytywnie zapadł Ci w pamięć?

Bieg „3 razy Śnieżka”, którego trasę w tym roku pokonałem już po raz trzeci. Fajna organizacja, klimat, krajobraz… myślę, że kolejne edycje jeszcze też zaliczę.

A gdzie było najtrudniej?

Najtrudniej zazwyczaj jest na początku i u mnie było podobnie. Był to bieg o nazwie „Dziki Groń” rozgrywany w ramach festiwalu biegowego w Szczawnicy. Tam przekonałem się na własnej skórze, że 64 kilometry po górach to zupełnie inny wysiłek niż ten sam dystans przebiegnięty po płaskim.

Byłem całkiem nieźle przygotowany, jednak zniszczyły mnie zbiegi i końcowe 20 kilometrów moje nogi cierpiały niemiłosiernie. Nazwałbym to lekcją pokory.

Jak wyglądają Twoje przygotowania?

Biegam 5-6 razy w tygodniu. Mam założony kilometraż, a jednostki treningowe są różnorodne. Góry nauczyly mnie tego jak ważne jest przygotowanie mięśniowe, więc szczególnie zimą trenuję również CrossFit.

A jakie treningi realizujesz tu gdzie się spotykamy czyli w AirZone w warunkach sztucznej hipoksji.

W hipoksji zazwyczaj trenuję na bieżni lub jeżdżę na rowerku stacjonarnym. Jeśli chodzi o bieganie to są to głównie tzw. zabawy biegowe, podczas których staram się wchodzić na wyższą intensywność. Pomimo, że na co dzień nie przepadam za treningiem na bieżni, to w tym wypadku efekty są warte wysiłku. Zauważyłem, że dzięki temu treningowi jestem w stanie realizować biegi w tym samym tempie, na niższym tętnie. Przekładajac to na język potoczy – biegnę równie szybko, a męczę się znacznie mniej.